To była dekada prosta w swojej formie, ale też i skuteczna. Muzyka popularna wyostrzyła sobie nowy kierunek – popularny aczkolwiek oddający wszelkie ludzkie emocje dobitnie i starannie.
Główna oś ubiegłej już dekady skupiła się na muzyce, nic nowego, amerykańskiej niźli brytyjskiej, która niejako trzymała pieczę nad całym rynkiem muzycznym i nowymi elektryzującymi trendami. Bo miejscami, tu i ówdzie, robiło się elektryzująco. Moim zdaniem, było to aż nadto.
W skrócie, była to dekada hip hopu, wielkich i spektakularnych powrotów oraz śmierci tych największych. Pop na chwilę połączył się z muzyką koncepcyjną i pokazał też, że na tym rynku jest parę głów, które są w stanie połączyć te dwa odrębne światy. Wziął on srebrzyste nici i zaszył parę dziur po pierwszej dekadzie XXI wieku ściegiem finezyjnym. W taki właśnie sposób, po dość krótkim czasie, jaki upłynął od zakończenia ostatniej dekady – ośmielę się stwierdzić, że naprawdę było dobrze – choć wkraczająca wszędzie, wypełzująca prosto z telewizji publicznej, i dająca się rozłupać przez tych bystrzejszych komercha o tym nie świadczy.
Byłabym także ignorantką, gdybym nie poruszyła wątku, że w ubiegłej dekadzie tak naprawdę, subiektywnie, wydarzyło się najwięcej. Pierwsze prawdziwe zachwyty nad potęgą muzyki, płyt, gatunków, dekad, i wreszcie samych muzyków miały miejsce parę lat temu. Jednak cały czas zastanawiam się jak w przyszłości będziemy wspominać i kojarzyć lata 10-te XXI wieku i już w tym miejscu wiem, że na ten moment odpowiedzi jest zbyt wiele.
Chciałabym wyróżnić pewne nazwiska, które zasługują na wyboldowanie. Było 6 wielkich. Bezapelacyjnie, dokonali oni tego, czego było trzeba. Na początku skupię się na dwóch młodych zespołach, o dziwo australijskich, które lekko nagięły bieg ubiegłej dekady. Głównie za sprawą granej przez nich psychodelii, w pierwszym wypadku bardziej popowej, w drugim bardziej rockowej. Są nimi Tame Impala i King Gizzard & The Lizard Wizard. Mam też takie przeświadczenie, że właśnie te dwa zespoły przetarły ścieżkę dla innych zespołów, nie tylko australijskich, które ulubiły sobie brzmienie rocka psychodelicznego.
Nie sposób nie wspomnieć o zespołach wręcz naśladujących w swoich dokonaniach te dwa wyżej wymienione, szczególnie chodzi tu o Tame Impala, których całkiem dobrą wersję można było usłyszeć na ubiegłorocznym OFF Festivalu, w postaci brazylijskiego zespołu Boogarins. I takich supernowych jest znacznie więcej.
Ubiegła dekada zaskoczyła mnie także swoimi wielkimi powrotami. W tym miejscu wyróżnię kolejne dwa zespoły, tym razem prawie australijskie. Stałymi bywalcami, którzy jednak w pewnym stopniu odmienili swoje brzmienie, odnowili je, aż wreszcie nim zauroczyli, są Nick Cave & The Bad Seeds oraz Swans. Nick odskoczył od swojego mrocznego „ja”, wylał na papier swoją duszę, ból i przemyślenia przy pomocy trzech płyt, czyli Push the Sky Away, Skeleton Tree oraz najnowszej Ghosteen. I każda z nich zabierała słuchacza w odmienne muzycznie przemyślenia, i każda z nich była warta każdego, jednorazowego przesłuchania. Przez sentyment moją prywatnie ulubioną stała się jednak pochodząca z 2013 roku, Push the Sky Away, która jako pierwsza przeniosła nas w bardziej enigmatyczny, poetycki i boski świat Nick Cave & The Bad Seeds.
Amerykański zespół Swans, reprezentujący muzykę określaną mianem eksperymentalnej, narobił też dużo szumu wokół siebie – dosłownie i w przenośni. Ich kompozycje, a przede wszystkim kompozycje Michaela Giry, zwolniły, nabrały rozpędu, oraz finalnie wydłużyły się w piętnujące uczucia pejzaże. Muzycy szczególnie ukazali to na trylogii The Seer, To Be Kind i moim zdaniem najbardziej kompletną, czyli The Glowing Man. I chyba nie znajdę ani jednej osoby, która jest w stanie wyobrazić sobie swój muzyczny świat ubiegłej dekady bez chociaż jednego z tych zespołów.
Ostatni wątek poświęcę największej historii, i niestety jak się złożyło, artystom, którzy już odeszli. Weteranom, a wiemy że ten opis pasowałby do paru. Obu z nich zabrakło już w 2016 roku, dekady nie ukończyli, ale ją odmienili. Dziwi mnie związek obu tych osób, którzy muzycznie nie leżeli zbyt blisko siebie. Na koniec zjednoczył ich wątek śmierci, na którą oboje nieuchronnie oczekiwali. Pierwszym jest David Bowie. Odszedł z początkiem 2016 roku, a w masowej kulturze pozostawił wielką pustkę, która z czasem jeszcze bardziej się powiększy. Nie było takiego drugiego kameleona jak on, który by zmieniał swój wizerunek tak często i tak intensywnie. Na swoich dwóch ostatnich płytach świat zapoznał się z wizerunkiem Davida u kresu swoich dni i sił. The Next Day oraz znamienne Blackstar pozwoliły zaznajomić słuchacza z finalnymi myślami mistrza.
Podobnie miało to miejsce w przypadku Kanadyjczyka Leonarda Cohena z jego ostatnią płytą You Want It Darker. Leonard na tej płycie rozgrzeszył się sam ze sobą oraz przygotował do dalszego, już boskiego rozgrzeszenia. Forma, która mu pomogła osiągnąć ten cel, jest jak gęsta i ciemna maź, delikatnie otulona przez głos mistrza i obecnych w każdej kompozycji chórków kobiecych.
Mogłabym wymieniać dalsze nazwiska, zespoły, wreszcie wydarzenia, które były znamiennie ważne w ostatnim dziesięcioleciu. Jeszcze na koniec wspomnę o dość nieadekwatnym poglądzie, że muzyka rockowa dawno umarła, że nie ma tego rock and rolla, do którego przyzwyczaiło nas z kolei ubiegłe ćwierć, a może i nawet, półwiecze.
Jest jedno nazwisko, jeden zespół, który wskrzesił męskiego rocka i nie daje o sobie zapomnieć. Są nimi Queens of the Stone Age, którzy przecież trwają tyle lat na rynku, ale do najlepszej ich płyty czekaliśmy aż do 2013 roku, kiedy wydali …Like Clockwork – płytę w pełni rockową oraz w pełni nowatorską pod tym względem. Jest i ta nieszczęsna Greta Van Fleet, która rockowo może i gra, ale nie ma tej świeżości, energii i polotu. Pojawia się tylko ten przysłowiowy kotlet, na którego odgrzewanie nie znajduję czasu z racji dużo ciekawszych propozycji muzycznych, płynących z tak wielu stron, tak wielu studiowanych gatunków.
Słowem kończącym – bardzo cieszę się, że każdej dekady nie definiuje i ustanawia Pitchfork, wielkie promocje, subiektywizm, Facebook, Instagram, masa innych social mediów, czy na samym końcu sam rynek komercyjny. Jedyną miarą definiowania czegokolwiek, co powstało w sposób zamierzony spod ludzkiej ręki, jest czas. Jedynie czas pokaże, jak bardzo mogłam się pomylić pisząc dzisiejszy tekst.
W.
PS. Chciałam pochwalić także kobiety za tę dekadę! Były niesamowite.