Lato ma się srodze ku upadkowi. Od tych słów rozpoczęłam recenzję płyty Up on the Sun zespołu Meat Puppets prawie trzy lata temu.
Muzyka Meat Puppets po tych trzech latach nie zestarzała się nawet o chwilę. Obecnie brzmi naturalniej, bardziej świeżo i nonszalancko niż niektóre utwory Nirvany i innych zespołów, reprezentujących szerokorozumiany grunge, których z pasją słuchać już nie potrafię. I nie sądzę, że mam tak tylko ja.
No może z Mudhoney sprawa ma się po czasie inaczej. Zaskakująco świeżo gra nadal kilka albumów tej grupy, pochodzącej z Seattle. Należałoby wymienić przede wszystkim EP-kę otwierającą całe to grungowe szaleństwo, czyli Superfuzz Bigmuff, wydaną w 1988 roku. Brudne, noisowe, stanowiące esencję grunge’u brzmienie, przetarło ścieżkę Kurtowi Cobainowi, który zafascynowany działalnością Mudhoney, postanowił wstąpić na podobną drogę. Kurt inspirowany w głównej mierze psychodeliczną muzyką Meat Puppets, stworzył swoje dziedzictwo w postaci Nirvany.
Dziedzictwo, które ostatnio zostało poddane publicznej krytyce. Pomimo, że ostatnią, studyjną płytę wydali w 1993 roku, trio nie przestaje naginać biegu historii. Wiąże się z tym także ostatni, głośny incydent, który poniekąd stał się znakiem naszych czasów. Ruch Me too dosięgnął ekstremum i dotknął skażony – już przecież od dawien dawna – rynek muzyczny. Tym razem oberwało się nie tylko nieżyjącemu Kurtowi, ale i, przede wszystkim żyjącym członkom Nirvany, Courtney Love reprezentującej Kurta, fotografowi Kirkowi Weddle, i pozostałym, którzy brali udział w uwiecznianiu okładki do Nevermind. Bose po szyję, 4-miesięczne niemowlę – dzisiaj już dorosły mężczyzna – Spencer Elden pozwał całą zgraję, która w jego mniemaniu, podczas sesji okładkowej dopuściła się dziecięcej pornografii.
Historia jednak zna znacznie bardziej gorszące przypadki „dziecięcej pornografii” uwiecznionej na okładce. Jedna z pierwszych właściwych supergrup w postaci angielskiego kwartetu Blind Faith, w 1969 roku wypuściła jedyny w ich dorobku album, do okładki którego, pozowała rozebrana po pas 11-letnia dziewczynka, trzymająca w dłoniach dwuznaczny w swoim kształcie model samolotu.
Lata 90-te powracają jak bumerang nie tylko w ostatnich skandalach. Przypominane dotychczas przez milenialsów i tych trochę starszych w modzie i muzyce, doczekały się odpowiedniego dla siebie upamiętnienia. Za parę dni ukaże się enigmatycznie zapowiadany, książkowy debiut redaktor Anny Gacek, która najtrafjniej ubiera w słowa klimat ostatniej dekady ubiegłego wieku. Przez rok pracowała nad czymś „dużym” – nie chciała zdradzać więcej szczegółów. Zapewniała, że jeszcze wróci w charakterystycznym dla niej, „wielkim” stylu. Jej Ekstaza. Lata 90. Początek, uciekająca do bujnej historii mody, filmu i muzyki lat 90-tych, ukaże się już 15 września. Pierwszy wyczekiwany powrót odhaczony.
Po zeszłorocznym niedosycie koncertowym, spowodowanym w największej mierze przez pandemię, tego lata było głośniej. Wakacyjny sezon festiwalowy 2021 odbył się i karze rozmyślać o przyszłym, wyczekiwanym sezonie, który ma realne szanse na to, by rozkwitnąć w pełni i pokazać całą swoją talię kart. W 2021 roku odbyła się 1/3 festiwali, do których byliśmy przyzwyczajeni przed ogólnoświatowym przymknięciem. Za to entuzjazm na koncerty wzrósł o co najmniej 100%. Drugi wyczekiwany powrót odhaczony.
O ile naprawdę „duże” festiwale nie miały swojej szansy w tegorocznym sezonie letnim, o tyle małe gigi były znamiennymi wydarzeniami. Tranzyt nie przypadkowo nazwany został Tranzytem. Podróżuje ze mną, samoczynnie ewoluuje, zmienia swoją formułę wraz z moją przeprowadzką do Ameryki Południowej, która tylko nieco gorzej radzi sobie z wirusem. Jedyną moją muzyczną przyjemnością w wersji na żywo stały się kameralne gigi, organizowane w małych spotach w Medellin, w którym odbywam swoją tymczasową pielgrzymkę.
We wrześniu 2020 roku po raz ostatni dane było mi uczestniczyć w koncercie, gdzie miałam niezwykle szczęście usłyszeć Wojciecha Karolaka, który jak potem się okazało, zagrał jeden ze swoich ostatnich koncertów. Przerwa koncertowa trwała dla mnie jedenaście miesięcy. Początkiem sierpnia w jednym z lokalnych sklepów płytowych mogłam się przekonać, że kolumbijska scena muzyczna w żaden sposób nie ustępuje naszej polskiej. Miejscowy rynek niezależny trzyma w talii swoje asy.
Do takich asów należą Los Balcones Amarillos, którzy przypomnieli mi, jak przyjemne jest wprowadzić swoje ciało w wibracje produkowane przez nieznośne gitary pod prądem. Czteroosobowa grupa na stałe ulokowana w Medellin w swojej muzyce prowadzi przez błogą psychodelę z shoegazingowym, nieco jazzującym, nostalgicznym zacięciem. Wszystko opatrzone nie mniej nostalgicznymi tektami w języku Cervantesa.
Można powiedzieć, że sytuacja w końcu się normalizuje. Na zdjęciach nadal pustka, ale to potrwa tylko chwilę.
W.