Pierwszy wpis jaki pojawił się na Tranzycie Rustykalnym, skupiał się wokół wówczas dopiero co wydanej A Seat at the Table (2016) Solange. Płyty, która zdefiniowała brzmienie współczesnego r&b i podniosła poprzeczkę postawioną ewentualnej konkurencji. W tamtym tekście nie można było nie wspomnieć o starszej siostrze Knowles, która miała swój wielki powrót za sprawą Lemonade – albumu powszechnie uznawanego do tej pory jako ten najlepszy z kuźni Beyoncé i jej równie zdolnych współproducentów. Sześć lat później ma swój własny, kolejny renesans, tańcząc, celebrując swoją kobiecość, wolność i dominację, przywołując na chwil kilka powiew lat 70-tych. oraz puszczając w niepamięć długie miesiące izolacji. Tym razem wszystko za sprawą wydawnictwa RENAISSANCE.
Całe przedsięwzięcie – jak na Beyoncé przystało – ukazało się praktycznie znienacka. Kompletnie nieoczekiwane, w międzyczasie nazbyt uszczypliwie oskarżone o plagiat, zapowiedziane jedynie przez wydany pod koniec czerwca singiel Break My Soul, ukazujący swoje wyjątkowo taneczne oblicze. Na RENAISSANCE kompozycja ta jest punktem zwrotnym pomiędzy pierwszą, a więc zdecydowanie tą bardziej taneczną, dyskotekową, nieco rapującą częścią albumu a drugą, będącą hołdem złożonym przeszłości, o której od zawsze pamięta Amerykanka. Podczas eksploracji drugiej strony albumu okazuje się także, że ponownie w jej głosie słychać te same – stare i szerokie – inspiracje Dianą Ross, Donną Summer czy Chaką Khan. Beyoncé na powstanie swojej siódmej w dorobku płyty poświęciła ostatnie trzy, pandemiczne lata, zgromadziwszy przy sobie pokaźne stadko fenomenalnych producentów, których echo wyraźnie pobrzmiewa w instrumentalnych momentach płyty. Wymienić z imienia należy w tym przypadku nietuzinkową Honey Dijon czy bardziej mainstreamowego Skrillex. Podobnie zresztą było w przypadku innej, pioniersko wyprodukowanej, popowej płyty, wydanej akurat w roku ubiegłym, o jakiej nie zdążyłam jeszcze wspomnieć. Halsey i jej If I Can’t Have Love, I Want Power wyprodukowane przez duet Trent Reznor-Atticus Ross znany z formacji Nine Inch Nails to także opowieść kobiety, która odnalazła swój głos i wyzwoliła się, dokonując swoistej autorewolucji. To także rewolucja nieco narzucona.
Od momentu zapowiedzi RENAISSANCE aż do przesłuchania połowy albumu nie mogłam jednak ustrzec się mieszanych odczuć. Na początku panowały mocny niesmak i dezorientacja, pozostawione po płycie The Lion King: The Gift (2019) wyprodukowanej na poczet nowego, disneyowskiego remake’u Króla Lwa, z drugiej ciche i nieśmiałe uczucie do tego, co prezentowała Queen B w pierwszej dekadzie XXI wieku. Najnowszy album jest jednak bardzo optymistycznym kompromisem pomiędzy tym, z czego Beyoncé wyrosła i co uważała od zawsze za swoje inspiracje a taneczną, wyprodukowaną wręcz pod imprezy klubowe, sporą częścią jej twórczości. Wokalistce udało się połączyć hedonistyczną taneczność muzyki house i funk, jaka wypełniała album BEYONCÉ (2014) z subtelnościami zahaczającymi niekiedy o soul, które mogłyby być bardziej kojarzone z debiutem Dangerously in Love (2003). Świetny zabieg, który w tym przypadku uratował wiele kompozycji od artystycznej klapy. Tam, gdzie teksty bywają po prostu cheesy lub wręcz lekko groteskowe, Beyoncé zadziwia formą wokalną. Summer Renaissance to przecież nic więcej jak unowocześniona wersja wspomnianej już Donny Summer i jej szlagieru I Feel Love. Kompozycja przez swoją względnie dużą przewidywalność jest nierówna, wokale jednak są na miejscu, i tam gdzie mają dawać największe wsparcie, dają je. Jeden z efektów prawdziwego i pełnego profesjonalizmu, mimo wszystko.
Na Beyoncé bez wątpienia ciążyła wielka presja po wydaniu Lemonade, będącym dotąd jej głównym manifestem artystyczno-feministyczno-rasowym. Definitywnie, stawiła jej czoła, nie unikając przy tym pewnego rodzaju powtarzalności, ale po raz kolejny robiąc i czyniąc wszystko tak jak najbardziej lubi – kompletnie po swojemu, na własnych, dotąd nieznanych zasadach. Skupiła się na sobie i swojej wolności w tanecznej manierze. Chociaż to żaden renesans, ani żadna rewolucja, jak zakłada, gdyż jej koleżanki po fachu wydawały już podobne płyty, jednak niezaprzeczalnie, strukturalnie i muzycznie, jak i wokalnie, to bardzo równa i skoczna godzina emancypującego do wewnątrz r&b.
W.