Przyszła pora na największe zaskoczenie roku 2016. Największe, może za wyjątkiem przykrych aspektów w postaci śmierci Keitha Emersona i Davida Bowiego – muzyków, których będzie mi najbardziej brakować. Teraz jednak poświęcę słów kilka dla łamiącej schematy Solange Knowles.
Chcąc nie chcąc, wychowałam się na amerykańskim r&b pierwszej dekady XXI wieku, będąc dzieckiem generacji MTV. Oglądając ten kanał w wieku 6 lat, odkryłam Beyoncé i to jej brzmienie w największej mierze mnie zafascynowało. Słuchałam wszystkiego co popadnie, jeżeli chodzi o wspomnianą Queen B – zarówno jej solowych dokonań jak i tych z Destiny’s Child. Pomimo tego, w międzyczasie jej muzyka zdążyła mnie parokrotnie rozczarować.
To za sprawą tego, że Beyoncé na ostatnich albumach poszła zupełnie w inną stronę, zostawiając to co w r&b uważam za najważniejsze, czyli zauroczenie rytmem i wszechobecnym głosem, który w tym przypadku jest pełno prawnym instrumentem, i z którym można zrobić wszystko. A tu takie zaskoczenie. W 2016 roku jej młodsza siostra nadała współczesnemu r&b polotu, którego zawsze brakowało, bo sample finalnie roboty nie robią.
Oficjalnie album A Seat at the Table w Polsce zostanie wydany jutro (18 listopada). Jednak, już od dłuższego czasu możemy cieszyć się pastelowymi teledyskami do Cranes in the Sky oraz Don’t Touch My Hair. Już one same zasługują na uznanie za swoją oryginalność w tych trudnych i nieco burych czasach.
A Seat at the Table słuchałam praktycznie codziennie od ponad miesiąca, płytą którą pozostaję przez cały czas zauroczona. Z każdym, kolejnym odsłuchaniem odkrywam nowe smaczki brzmieniowe instrumentów, które są gdzieś zawieszone pomiędzy soulem a funkiem. Płyta rozpoczyna się od kompozycji Rise, która zapiera dech w piersiach i jednocześnie uspokaja.
Solange zasługuje również na pochwałę za dobieranie chwytliwych i najczęściej kojarzonych z dyskotekowymi – motywami elektronicznymi – co jednak w jej przypadku nie brzmi, jak z remizy żywcem wyjęte. Jedyne czego nie jestem do końca pewna to recytowane wstawki przez różnorakie osoby, pochodzące z bliższego kręgu artystki. Jedyną wstawką która naprawdę sprawiła, że zaczęłam się zastanawiać nad sensem wypowiadanych słów, było Interlude: Tina Taught Me (Tina, a konkretnie Tina Knowles-Lawson, czyli mama Solange).
Łamiącym trochę klimat płyty utworem jest Mad, nagrane w duecie z Lilem Wayne’nem. Nigdy nie podchodził mi rap, ale mimo to rapowany tekst, który jakby już gdzieś słyszałam, całkiem sprawnie sobie radzi za sprawą przepięknego głosu panny Knowles w tle. Są wyraźne minusy, ale są także olbrzymie plusy i do nich zaliczyłabym przede wszystkim utwory: Weary, F.U.B.U. i Don’t Wish Me Well. Ostatni wspomniany – to intro! – tego brakuje nawet w muzyce rockowej.
Zakończę na tym od czego powinnam była zacząć – a chodzi o sam zamysł A Seat at the Table. Tytuł też nie jest przypadkowy – Solange jako czarnoskóra kobieta walczy o swoje miejsce przy przysłowiowym stole. Z gniewem, bólem i rozczarowaniem, ale także z dumą na twarzy, odwagą i pewnością siebie opowiada swoją historię i prawdę, które z perspektywy białego człowieka mogą być nieco odległe. Jedno jest pewne – wydaniem A Seat at the Table Solange zapewniła sobie miejsce przy niejednym stole.
W.