Koło samo się napędza, a póki co to jeszcze pierwsza połowa kwietnia. W zupełnym przeciwieństwie do środkowoeuropejskiej pogody, która ospale w atmosferze społecznego niezadowolenia zrzuca okowa zimy, ma się rynek muzyczny nadrabiający miesiące skrajnej posuchy. Końcówka lutego i marzec okazały się być hojnymi w nowe, niczego sobie wydawnictwa.
Current 93 – If a City Is Set Upon a Hill
Jedynemu stałemu członkowi formacji Current 93 i zarazem jej samozwańczemu liderowi, Davidowi Tibetowi, jakoś uchodzi płazem fakt, iż jego twórczość od lat 90-tych nie uległa w zasadzie żadnej transformacji, a jemu samemu udaje się od czasu do czasu wypuścić płytę, do której hipnotycznie – czasem w malignie, czasem z większą świadomością – powracamy. Podobnie zresztą jest w przypadku Nicka Cave’a. Trzeba przyznać, że David Tibet ma coś z australijskiego kolegi po fachu i nie tylko. Drogi tych dwóch przecięły się w roku 1996 na płycie All the Pretty Little Horses, gdzie Cave odśpiewał pamiętną wersję utworu tytułowego. W muzyce i tekstach obu dostrzegalny jest ten sam pierwiastek boski, który potrafi zaczarować czas i miejsce od tak. Mam wrażenie, że podobnie jest także w przypadku najnowszej płyty Current 93 If a City Is Set Upon a Hill, która niczego nowego nie wnosi do muzyki zespołu, jednak nie daje o sobie zapomnieć. Jest jak ręcznie malowana płytka, pęknięta i sklejona na powrót przy pomocy metody kintsugi, której zdjęcie zdobi okładkę albumu – popękana wszerz, momentami nieregularna, lekko chropowata, ale też niezwykle klasyczna i uniwersalna w swojej formie i przekazie.
Do posłuchania na: album światło dzienne oficjalnie ujrzał 11 marca, ale na ten moment możemy jedynie cieszyć się fizycznym nośnikiem w postaci płyty winylowej bądź kompaktowej, które to z kolei są od dawna wyprzedane.
Jenny Hval – Classic Objects
Jenny nie kazała na siebie zbyt długo czekać. Czy to w recenzowanym przeze mnie przed paroma miesiącami duecie Lost Girls, czy to solowo – w obu wskazanych wariantach zachwyca. Classic Objects, album numer osiem w dorobku Hval, składając hołd przeszłości, prezentuje domniemaną muzykę przyszłości. Norweska artystka zespaja kompozycyjną swawolę Talking Heads z art popowym zachłyśnięciem się brzmieniem lat 80-tych. W jej głosie słychać nie tak dalekie inspiracje dokonaniami swoich prywatnych mistrzów – Kate Bush i Nusrata Fateh Ali Khana, śpiewaka i multiinstrumentalistę pakistańskiego pochodzenia. Na przeciw temu urasta elektroniczny, wyważony, miękko pulsujący trans, który nadaje właściwego kształtu i tempa kompozycjom Norweżki. Płyta zdecydowanie odpowiednia do wielokrotnego zagubienia się.
Do posłuchania na: Spotify
PJ Harvey – The Hope Six Demolition Project – Demos
Marzec przepełniony był także swego rodzaju wznowieniami. Wśród nich na największe wyróżnienie zasłużyła sobie Polly Jean Harvey, powracająca do jej audiowizualnej instalacji, wydanej finalnie na albumie The Hope Six Demolition Project w roku 2016. Po raz kolejny towarzyszył jej stały partner w zbrodni vel długoletni producent John Parish (oj dużo o tym panu ostatnio, [klik] i [klik]), z którego pomocą kolejne, niepublikowane wcześniej demówki zostają poddane subtelnemu masteringowi i wydane w bardziej minimistycznej i okrojonej formie. W tym roku to już ich drugie takie wydawnictwo. PJ na miano królowej dobrych demówek co prawda zasłużyła sobie już dawno temu, bowiem od roku 1993, wówczas przy okazji 4-Track Demos, sukcesywnie wraca do przyjętego formatu, rewizytując kolejne albumy ze swojego płodnego dorobku. Akustyczne mantry znane z The Hope Six Demolition Project w wersji demo przyjemnie spłowiałe i przepuszczone przez sypialniany i intymny filtr, stoją na pograniczu psychodelicznego slow core’u i folkującego bluesa. PJ Harvey udało się po raz kolejny tchnąć nieznanego dotąd ducha w dobrze rozpoznawalne już kompozycje, co z kolei dowodzi, że potrafi pisać piosenki nie byle jakie.
Do posłuchania na: Spotify
Loop – Sonancy
Tego powrotu z całą pewnością mało kto mógł się w ogóle spodziewać. Angielska formacja Loop zadebiutowała w 1987 roku albumem Heaven’s End, który stał się jednym z kamieni węgielnych postawionych mocno raczkującemu jeszcze wtedy shoegazingowi. W 1991 trochę po kryjomu rozstali się po pięciu latach od założenia, wydając trzy długogrające krążki. W swojej muzyce zwykli łączyć gitarowe, trzyakordowe łupnięcie w stylu The Stooges, przenikające przez transowo-psychodeliczne pejzaże, jakie osadzone są w sosie niepokojących przesterów. Najnowsze wydawnictwo Sonancy hołduje podobne wartości – wszelkie różnice są raczej subtelnie dostrzegalne. Spod ogarniającego szumu i chaosu gitar przekrzykujących się od prawego do lewego kanału, w tym przypadku 42 minuty albumu wypadają kapkę mroczniej, nieco bardziej gotycko, a poszczególne partie wokalne i liryczna strona przedsięwzięcia, chociaż nigdy nie odgrywały znaczącej roli w muzyce Loop, zdają się być jeszcze bardziej zepchnięte na plan dalszy. Po tak udanym powrocie przychodzi cierpliwe poczekać na nową płytę My Bloody Valentine, którą od jakiegoś czasu odgraża się Kevin Shields. Wychodzi na to, że shoegazingowcom z natury nigdzie się spieszy. To i lepiej.
Do posłuchania na: Bandcamp Spotify
The Monochrome Set – Allhallowtide
The Monochrome Set słynie z muzyki łatwej i jeszcze bardziej przyjemnej. Po dzień dzisiejszy sami „starożytni górale” nie są w stanie pojąć, jakim grzybem Morrissey zyskał większą sławę i rozpoznawalność niż Bid, nie mniej enigmatyczny lider i twarz zespołu będącego dalekim krewnym The Smiths. Odpowiedzi na to pytanie doszukiwać się można w nierównym dorobku The Monochrome Set, którym przewodzi Bid. Cztery lata temu wydali Maisieworld – partiami nazbyt lukrową i przewidywalną, czternastą płytę angielskiego zespołu. Przy numerze szesnaście (w międzyczasie pojawiła się także Fabula Mendax) nie popełniają tych samych błędów. Allhallowtide pozbyła się natrętnej powtarzalności poprzedniczki i jej zapętlających się melodii, które w połowie potrafiły zamęczyć. W tym swoje zasługi zdaje się mieć zdecydowanie bardziej wyeksponowana i otwarta gra organów i gitary elektrycznej. Allhallowtide nie dostarczy pełni muzycznych doznać, ale złapie balans między tym co mroczne, a więc i nieznane, nowe w muzyce The Monochrome Set, a tym co gra łatwo i przyjemnie.
Do posłuchania na: Bandcamp Spotify
Yasuaki Shimizu – Kiren
Materiał na Kiren przeleżakował. Powstał dawno temu, jeszcze w roku 1984. Autor docenionego dopiero parę lat wstecz albumu Kakashi powołuje do życia utwory, jakie zrodziły się organicznie podczas luźnych sesji dokumentowanych przez producenta w osobie Aki Ikuty. Musiało minąć bite 38 lat aby autor, Yasuaki Shimizu, mógł znaleźć odpowiedniego wydawcę dla siebie i swoich nietuzinkowych nagrań. Japoński multiinstrumentalista, a przede wszystkim saksofonista, inspirowany muzyką enka oraz amerykańskim i rodzimym jazzem na wydanej w marcu płycie skupia się wokół awangardowego grania otwarcie igrającego z zimno falowymi brzmieniami. Jak sam zdradza, co niektóre pomysły na kompozycje urosły w jego głowie jeszcze w dzieciństwie. Tę dziecięcą, a zatem bezgraniczną pomysłowość słychać wyraźnie. Repetetywne, przesączone synth popowymi ale i niezwykle miękkimi liniami gitary basowej i oszczędnej gry perkusji dźwięki eksponują chwytliwe melodie wygrywane przez Shimizu na saksofonie, i nie dają się znudzić nawet na moment. Kiren reprezentuje najbardziej taneczne do tej pory wcielenie z katalogu Japończyka, który wizjonersko i w przystępny sposób łączy kultury wschodu i zachodu.
Do posłuchania na: Bandcamp Spotify
black midi – Cavalcovers [EP]
Chociaż nie mam w zwyczaju rozpisywania się na temat świeżo wydawanych EP-ek czy pojedynczych singli, to niniejsze wydawnictwo łamie przyjęty schemat. Głupio byłoby nic nie wspomnieć o EP-ce Cavalcovers – nietuzinkowo eklektycznym w obrane covery nawiązaniu do Cavalcade. Znalazły się na niej trzy covery, niekoniecznie pochodzące ze ścisłego kanonu. Obecność klasycznego 21st Century Schizoid Man King Crimson da się jeszcze jakoś wytłumaczyć – sedno muzyki black midi sprowadza się przecież do długoletniej tradycji angielskiego rocka progresywnego. Ciężej jest natomiast przyjąć do wiadomości, że obok wychuchanej piosenki autorstwa Taylor Swift (Love Story) black midi zestawiło Moonlight on Vermont Captaina Beefhearta, dodatkowo opatrzonego śmiałymi wstawkami Pride (In the Name of Love) U2. Całość jednak zadziwia spójnością i każe prosić o więcej. Wydaje się, jakby londyński kwartet pełnoprawnie zaanektował część twórczości coverowanych przez siebie artystów. W obecnych czasach ostatnie zdanie może zabrzmieć co najmniej nie na miejscu.
Do posłuchania na: Bandcamp Spotify
W.