Człowiek jest jak maszyna. Albo się go oliwi i sprawnie działa, albo nic z tego nie będzie. I tak sprawa się ma z każdym najmniejszym aspektem, dotyczącym prac codziennych i mniej codziennych każdego człowieka. W tym roku wszystkie złe poczynania niby zostaną odpuszczone. Tak przynajmniej wszyscy byśmy sobie w duchu życzyli.
Trzeba jednak pamiętać, że nie wszystkie złe poczynania były zależne tylko i wyłącznie od nas. A największym popełnionym z mojej strony było… niechodzenie na koncerty. Jakbym chciała żeby było inaczej! Wielki szacunek dla walczących, którzy tworzyli sielską atmosferę w sieci z seriami koncertów, festiwali, wydarzeń online, które były dla niektórych namiastką emocji koncertowych. Jakoś się do nich nie zaliczam. Taki mój zaściankowy charakter, bo wolę odgrzebać stary koncert Roxy Music z pierwszej połowy lat 70-tych, i czuję się nad wymiar spełniona.
Jeszcze więcej podziękowań można kierować ku osobom, które podjęły się ciężkiej próby zorganizowania wydarzeń w warunkach typowo przedpandemicznych. Wiem, że w przeciągu całego lata było wiele tego typu inicjatyw, rozsianych po polskich miastach i miasteczkach. Tego lata tylko pozornie było cicho.
Nawet jeżeli studia nagraniowe i koncertowe były i pozostają w większej mierze puste, czasowo porzucone, artyści ruszyli zupełnie inną ścieżką. Wydaje mi się, że bardziej śmiałą, wyrażającą nie tylko ich wizje, co ich samych. Są to być może moje reminiscencje na temat najnowszego w pełni instrumentalnego wydawnictwa All Thoughts Fly autorstwa Anny von Hausswolff, wydanego zaledwie parę tygodni temu – pod sam koniec września. Anna nagrywając materiał na album w styczniu tego roku, jakoś świadomie spodziewała się nadwyraz szarej i atmosferycznej jesieni, bo muzyka idealnie współgra z panującym za oknem chwilowym, jak wszyscy mają nadzieję, letargiem, zwanym także chwilowym utraceniem pionu moralnego.
Trzeba wspomnieć też o okładce, która mogłaby się przyśnić każdemu w najgorszym koszmarze. Jednak pomimo swojego oczywistego mroku, płyta pozostaje dla mnie w pełni inspirująca. Zdjęcie zakapturzonej Anny, znajdującej się w czeluściach oczodołów i ust wielkiego Sacro Bosco, uwiecznione na okładce, wykonane zostało jako jeden z polaroidów Włocha, Gianluci Grasselliego. All Thoughts Fly wydane zostało na wszystkich trzech nośnikach, a płytę można nabyć na Bandcampie artystki. O Annie i All Thoughts Fly, łączącego przeszłość z przyszłością, będzie jeszcze słów kilka.
W pamięci gdzieś zabłysnął niedoszły koncert grupy Swans, na którym miała pierwotnie współwystępować von Hausswolff. Jak wiadomo lider Swans, Michael Gira, kolokwialnie mówiąc, nie wytrzymał i koncert odwołał, swoją decyzję tłumacząc takimi słowami albo raczej ich brakiem:
„No possibilities!”. Takie rzeczy przydarzają się także samemu Michaelowi. Po odwołaniu tego wydarzenia wejściówki na Nick Cave & The Bad Seeds, zjednoczony powtórnie Bauhaus i karnet na OFF Festival patrzą z jakąś większą niepewnością, a ja w głowie nadal powtarzam „nigdzie Was nie oddaję!”. W tym samym momencie moje myśli płynnie przechodzą ku tym małym wydarzeniom, świadkami których byliśmy wszyscy w minione wakacje.
Całe szczęście byłam i ja, kiedy dostałam szansę bycia uczestnikiem wydarzenia, w moim przypadku regionalnego, niebiletowanego. Kielce Rockują, bo tak nazywa się ten dwudniowy festiwal, w swojej przeszłości gościł samego Chrisa Farlowe’a, który na festiwalu w 2018 roku zaprezentował się z art rockową, nieco progresywno-bluesową grupą o nazwie Atomic Rooster. Wtedy dziwne zawiłości losu niestety nie doprowadziły mnie na koncert (czytaj „praca”), ale w tym roku, w warunkach typowo pandemicznych dotarłam i odkryłam cudowności polskiej muzyki rozrywkowej ostatnich 80 lat. Wystąpili Wojciech Karolak Trio i Władysław Komendarek, który znajduje się także na zdjęciu poniżej. Czy było warto? Tak, dlatego o tym wspominam. Taka namiastka prawdziwego festiwalu warta była każdego koncertu Mr. Bungle zorganizowanego w warunkach online.
Narodził się także jeszcze inny pomysł, jak można pomagać naszym milusińskim muzykom w obecnych czasach. Za Atlantykiem ów pomoc przybrała formę filmu z życzeniami, żartami, finalnie także wygłupami muzyków, których wspieramy mniej lub bardziej symboliczną opłatą. Portal, gdzie możemy zasięgnąć rady u Alice’a Coopera za $300, nazywa się Cameo. Poznałam go w odmętach grupy facebookowej, wielbiącej amerykański zespół Ween, której w dalszym ciągu postępowania pandemii członkiem jestem. Na Cameo spotkacie połowę duetu Ween, czyli Deana Weena i szereg mniej lub bardziej znanych osobistości ze świata rozrywki. The sky’s the limit – jak to mówią.
Był też czas na płyty. Płyty pozostawione gdzieś w przeszłości, bez wskazania swojego miejsca w świecie, jak i na półce. Przyznam się, że miałam czas i na to – wszystko to, na co miałam ochotę, puszczone wzdłuż i wszerz, w towarzystwie mniej lub bardziej pasujących płyt-sąsiadek. Hancock, Weather Report, no i oczywiście Miles, ale także Beach Boys, Sonic Youth, Sade, Slayer, Soft Machine, Sun Kil Moon i wszystko inne z katalogu litery „S”, jak i każdej innej litery alfabetu.
O płytach, obiecuję, jeszcze tutaj trochę będzie. Warto natomiast wspomnieć o książkach, o których byłam pytana w przeszłości tego blogu. Moje inspiracje są stabilne w manierze literackiej nomen omen na literę „S”. W tym roku, jednym z wydarzeń muzycznych, ale nie do końca muzycznych, było wydanie przez Patti Smith swojej kolejnej powieści. Zatytułowana została Year of the Monkey (Rok Małpy) i była moją towarzyszką przez ostatnie miesiące. Ostatnio towarzyszy mi inna książka tej samej autorki, nosząca tytuł M Train (Pociąg linii M), która swoją treścią i charakterem pozostaje rozerwana gdzieś w połowie drogi międzi Poniedziałkowymi dziećmi a Rokiem małpy. Przedłuża i wydłuża jesienne poranki lub wieczory tak, jak mają w zwyczaju czynić to książki. Na biografie znanych, uwielbianych będzie jeszcze czas. Nadeszła natomiast pora na prawdziwą prozę życia, lecz niekoniecznie w małym polskim miasteczku.
W.